wtorek, 31 maja 2022

Szkocka przygoda, czyli latająca klapa od toalety, prysznicowe morsowanie i lody z wkładką ;)

Tym razem serdenicze zapraszmy Was do Szkocji zimową porą. Mieliśmy trochę przygód i zmiany planów, a nasza wyprawa trafiła na strony gazety Offroad 4x4 edycji majowo-czerwcowej (5-6/2022). 

Serdecznie zapraszamy do lektury :)


PLAN

Zawsze, planując wypady, najpierw zaglądamy do kalendarza, sprawdzamy kiedy dzieci mają wolne od szkoły i gdzie warto pojechać. Ania zawsze chciała zobaczyć Szkocję zimą, choć z tą zimą na wyspie różnie bywa. Teoria była, ale wiedziałem, że technicznie z naziemnym namiotem będzie ciężko. Ania nie odpuściła i wynajęła domek na trzy noce w Durness, w północno-zachodniej części Szkocji.

Chcieliśmy zostać minimum pięć nocy, a poza tym drogi do domku było około 12h, więc powróciła myśl o zakupie namiotu dachowego. Do tego zakupu trochę niemrawo przymierzaliśmy się od ponad roku, choć model już dawno był wybrany. Wszystko załatwiłem szybko i skutecznie przez internet: namiot + markiza dojechały do nas 12 stycznia z Polski, całe i zdrowe.Czasu do wyjazdu zostało sporo ale brakowało dni wolnych od pracy. Nie miałem bagażnika na dachu auta, więc rozpoczęła się walka z czasem. Wygrana, bo ostatniego wolnego dnia wszytko poskładałem i przy okazji „nauczyłem” się spawać. Bazą pod bagażnik dachowy był...bagażnik Rhino wzięty z busa. Gdy już wszystko zostało poskładane i namiot przymocowany przeszła mi przez głowę myśl, aby zrezygnować z domku bo mamy namiot...ale zostawiliśmy wcześniej zarezerwowaną miejscówkę „jak już jest to niech będzie”. Często w życiu kierujemy się intuicją i również w tym przypadku dosłownie nas uratowała, ale o tym później.

PAKOWANIE

Piątek wieczór to wielkie pakowanie. Ania ogarnęła rzeczy dla dzieci i jedzenie, ja resztę potrzebnego sprzętu i wrzuciliśmy wszystko do Dinozaura. Nasze auto ma trzy rzędy siedzeń i na tę podróż wyjęliśmy ostatni rząd, aby było sporo miejsca na bagaże. Sobota, siódma rano: już wszyscy w aucie, dzieci bardzo szczęśliwe, bo uwielbiają nasze wyprawy, choć zdania najmłodszego jeszcze nie znamy. Auto zatankowane na full, 160l ropki.  Przed nami 558 mil do pokonania, około 11 godzin jazdy plus obowiązkowe z dziećmi przerwy na sprawy mniej lub bardziej przyziemne. Nie zapominając o maluszku i jego potrzebach, postanowiłem podzielić trasę na połowę. Uznałem, że będzie to fantastyczna niespodzianka, super miejscówka już dawno czekała zapisana w google maps – było po drodze więc nic tylko skorzystać.  

W DROGĘ

Około godziny czternastej zameldowaliśmy się we wspomniaym miejscu. Mocno widokowe, przepięknie  miejsce pod lasem, przy rzece. Aby się tam dostać należy przejechać rzekę, wody raptem do połowy koła. Miejsce super na nocleg, sporo śniegu, więc dzieci od razu zabrały się do zabawy. W końcu nastała ta chwila: pierwszy raz rozbijanie namiotu dachowego. Przez ostatnie lata korzystaliśmy tylko z naziemnych, różnej wielkości, ale jak się okazało „dachówkę” rozbija się dużo prościej. Trzy minuty i namiot został rozstawiony. Tylko dwa odciągi na dobrych kotwach i jeszcze 5 min na podłączenie webasto, aby w ten zimowy wieczór i noc było nam ciepło: w końcu miałem w mojej ekipie trójkę dzieci i karmiącą matkę. Zatem czas na zebranie opału na ogień, w czym niemrawo pomógł mi najstarszy. Oderwałem go od zabawy, więc nie był zadowolony, ale jak się ma 10 lat, to czas na naukę organizacji obozu. Znaleźliśmy niedaleko powalone drzewa. 



Kuba próbował mnie naśladować, choć na jego możliwości zabrał się za okaz zdecydowanie za ciężki i za duży. Młody prawie zrezygnował i nastała chwila, którą uwielbiam. Przekazanie wiedzy tak, aby młody nielot musiał samodzielnie „ruszyć głową”. Masz drewno, siekierę i ręce to pomyśl jak to przetransportować 50 m dalej, powiedziałem. Byłem dumny, bo po krótkiej chwili Kuba zaczął rąbać drzewo i był w stanie zanieść je do ogniska. Brawo! Po niedługiej chwili mieliśmy gościa. Krótki Land Rover Defender. Starszy Pan i chyba jego córka podjechali podziwiać nasz obóz. Nasz gość wspominał czasy, gdy sam podróżował z namiotem dachowym, jednak przyznał, że nigdy w zimie. Gdy dowiedział się, że jesteśmy z Polski, stwierdził, że wszystko jasne, i że rozumie dlaczego zima nam nie straszna.



Pogadaliśmy jeszcze chwilę, wspominając, że znamy i stosujemy się do zasady „Leave No Trace”, czyli zostawienie miejsca takim jakim zastaliśmy. Rozstaliśmy się w pogodnych nastrojach. Zaraz potem, zaczęło się ściemniać więc każdy znalazł swoje miejsce w namiocie. Była radość, cieplutko w środku, dużo miejsca,  kompletna cisza oraz szmer rzeki. Dzięki ognisku przygotowałem kolację, ale nikt nie chciał ze mną do niego usiąść. Webasto wygrało tym razem. Kompletna cisza, niebo gwiaździste. Pstryknąłem kilka fotek i także zameldowałem się w namiocie. Widać było, że podróż i wczesna pobudka dały się dzieciom we znaki, bo już zasypiały. Ania zachwycona materacem w namiocie, wygodniej niż w domu! Wspólnie rozeznaliśmy jutrzejszy planu podróży i także zamknęliśmy oczy. 


PIERWSZY WIATR

Godzina 4 nad ranem, Ania mnie budzi, najmłodszy także nie śpi. Autem rusza w każdą stronę, co w namiocie dachowym odczuwa się dużo mocniej.  Ściany namiotu szeleszczą i naciągają się od wiatru. No dziwne myślę, sprawdzaliśmy pogodę kilka razy, miało być ok. Pewnie zaraz przejdzie… Nie przeszło. Obudził się najstarszy. Trochę przerażony, bo zorientował się, że wiatr jest bardzo mocny. Kilka lat wcześniej na klifach Seven Sisters przeżył wietrzną traumę, którą do dzisiaj wspomina. Uspokoiliśmy go i zapewniliśmy, że to tylko chwilowe i zaraz pogoda się poprawi. Niestety, wiatr zmienił się w mocny i ciągły. Telepało namiotem tak, że wszystkie rzeczy podwieszone pod sufitem pospadały. Najgorsze były wietrzne podmuchy. Były tak silne, że jeden z nich wyrwał nam odciągi: wyjście do namiotu wywinęło się i cała połowa namiotu dźwignęła się do góry jakieś 20 cm stawiając drabinki pionowo. Siła wiatru była niewiarygodna, podnosiło namiot razem z moim ciężarem. Kuba był spokojny choć przerażony, najmłodszy nie płakał, gdyż panowaliśmy nad emocjami, a nasza córcia spała w najlepsze zupełnie nieświadoma nowych okoliczności. W oczach Ani widziałem strach i  nie miałem planu działania w zaistniałej sytuacji. Pierwsza noc, sporo pieniędzy wydane na namiot, który zaraz odfrunie i koniec przygody -  to była pierwsza myśl. Jednak zaraz przyszło opamiętanie – to rzecz nabyta! Ewakuacja do auta! Poza tym miałem nadzieję, że ponad 3 tony nie odlecą tak szybko ;)

Najpierw eskortowałem Kubę, a po chwili Mateusza jak tylko ten cholerny wiatr lekko odpuścił. Udało się! Kalinę musieliśmy obudzić. Nasza ostoja spokoju była mocno zdziwiona, że musi opuścić ciepły śpiwór. Udało się! Najstarsze dzieci zajęły się małym Mateuszkiem, a my walczyliśmy już tylko o namiot. Ania leżała plackiem na połówce, aby nie dopuścić do złożenia oraz zerwania namiotu. Postanowiłem znieść do samochodu podręczne rzeczy, ale była to strata czasu, gdyż wiatr wyrwał mi z rąk wszystko, a czipsy w pojedynczych paczkach poleciały w niebo jak iskry z ogniska. Trudno, pomyślałem. Powoli świtało, a ja stałem na drabinie, by dociążać namiot, choć przyznaję, że momentami było to trudne, bo napór wiatru był ogromny. Mówiłem sobie w myślach, że to musi się skończyć za chwilę, że wiecznie trwać nie będzie. Dramaturgia sytuacji polegała na tym, że w aucie niepokoiły się dzieci, ja trzymałem namiot stojąc na zewnątrz na drabinie, w którym leżała moja żona robiąc za obciążnik. Czekaliśmy na „okno pogodowe”, na tę minutę, by Ania mogła wyskoczyć z namiotu i pomóc mi go złożyć. Nagle wiatr na moment ustał, jest wyczekiwany moment, akcja trwała kilkanaście sekund, udało się złożyć namiot w tempie po prostu błyskawicznym. Niestety nie założyłem pokrowca, gdyż ręce miałem już bardzo zmarznięte, i była obawa, że wiatr może mnie zrzucić z auta. O godz. 5:45 cała rodzinka była bezpieczna, wszyscy w samochodzie. Ja starałem się odszukać w okolicy to, co wcześniej odfrunęło: stelaż z tropiku, ubikacja, klapa od toalety, czipsy sobie darowałem i w tym miejscu bardzo przepraszamy za zaśmiecenie okolicy nieotwartymi paczkami czipsów. Naprawdę nie było to naszym zamiarem. 100m dalej znalazłem buty, rękawiczki, czapki..... Wyzbierałem prawie wszystko i  o 6:20  byliśmy gotowi do odjazdu. Gdziekolwiek, byle dalej od wiatru i tego miejsca. Gdzie teraz ? No niestety łatwo nie było! Rozejrzeliśmy się wokół i zdaliśmy sobie sprawę z tego, że otacza nas woda, tam gdzie dzień wcześniej był śnieg teraz była spora rzeka, a my na wyspie na środku....Wiatr ściągnął śnieg z pobliskich gór. Wyjazd z tego miejsca, był zupełnie odmieniony podniesionym stanem wody. Przez chwilę nie byliśmy pewni, gdzie jest droga wyjazdowa, gdyż wszystko było pod wodą. Ania nie lubi jazdy po wodzie, a tym bardziej przekraczania wartkich rzek, jednak muszę przyznać, że dobry z niej nawigator, bo prawidłowo wskazała kierunek wyjazdu. Dokonałem szybkich obliczeń w głowie. Myślę, podczas wjazdu wody było do połowy koła, więc pewnie przybyło pół metra – dam radę. Szkoda, że nie mam snorkela, ale w końcu maska jest na wysokości 1,25cm. Szczerze, zaryzykowałem: włączyłem reduktor i ruszyłem niepewny rezultatu. Przejazd miał około 20m długości. Mimo, że jechałem powoli pchając falę wody przed sobą, woda i tak przelała się przez maskę. Udało się! Uff! Udaliśmy się w dalszą podróż, planując zatrzymać się na parkingu, aby założyć pokrowiec. Już na postoju obejrzałem na spokojnie namiot, zauważyłem małe rozprucie na szwie. Niestety, puściły nici na rogu namiotu, co musiało się zdarzyć podczas mocnego porywu, który poderwał wejście. Usterka łatwa do naprawy, ale w domu, gdyż nici brak. Użyłem zatem „taśmy na gada”. Tropik do namiotu przymocowany jest za pomocą plastykowych klamer, które niestety były dosłownie rozerwane. Związałem go zatem na stałe – rozwiązanie oczywiście było tymczasowe. Ogólnie, uznałem że stan namiotu nie był zły, na to co nas spotkało. Każda „rysa” na sprzęcie jest bowiem dla nas pamiątką z wypraw. Kawka, śniadanie i wracamy do planu podróży. 

DROGA DO BIAŁEGO DOMKU

Drugiego dnia przed dotarciem do Durness planowaliśmy zobaczyć Loch Ness, było to małe marzenie Kuby. Mieliśmy 2h jazdy na północ. Jezioro hmmm... no żeby nie ten sławny potwór to można dodać, że jest największym zbiornikiem słodkiej wody w Szkocji. Dłuuuugo jechaliśmy wzdłuż jeziora, gdyż ma 37km długości. Nie dojechaliśmy do końca. Zrobiliśmy obowiązkową przerwę w połowie i po kilkudziesięciu minutach udaliśmy się w kierunku Durness, z którym dzieliły nas 3h drogi. Po drodze minęliśmy miejscowość o nazwie Lairg i można spokojnie rzec, że cywilizacja w tym miejscu zamarła. Trasa jest przepiękna, jest czym nacieszyć oczy. Widoki wspaniałe. Droga często zamienia się w jednopasmową, wiec sporo „passing place”, które są przydatne, szczególnie gdy z naprzeciwka jadą ciężarówki. Na trasie sporo jeleni, które lubią znienacka wbiegać na drogę, więc trzeba bardzo uważać.






Ostatnie 30 minut to już słynna droga NORTH COAST 500 – NC500 pętla długości 500 mil wzdłuż brzegu północnej Szkocji. Porównywana jest do amerykańskiej Route 66. Zrobiło się naprawdę miło, kiedy zobaczyłem znak z nazwą drogi NC500, cudne górskie klimaty, co bardzo pozytywnie mnie nastroiło. Nie ma co kryć, byłem już pieruńsko zmęczony i cieszył mnie fakt dojazdu do domku. Dodatkowo dzieci się już mocno niecierpliwiły, gdyż miały za sobą sporo godzin drogi i wrażeń, więc chciały odpocząć. Domek znaleźliśmy bez żadnego problemu. Mały biały domek przy drodze na zakręcie z dwuspadowym dachem. Widok spektakularny – na Morze Norweskie, klify, zatokę oraz piaszczystą plażę. Zanim „wrzuciliśmy” do domku nasze graty zdążyło zrobić się ciemno. Rozpaliliśmy w kominku, i miło, rodzinnie spędziliśmy resztę wieczoru.







AWARIA

Kolejnego dnia, wyspani, postanowiliśmy poświęcić dzień na zwiedzanie Durness. Nie obyło się bez kolejnej niespodzianki, ah dzień bez wrażeń to dzień stracony!  Po śniadaniu mieliśmy podjechać autem do centrum miasteczka, ale oba rozruchowe akumulatory padły. Zero reakcji na kluczyk. Pomiar miernikiem tylko to potwierdził. Całe szczęście, że zabrałem ze sobą prostownik. Jesteśmy uratowani!. Aku mam AGM, do ładowania musi być odpowiednia ładowarka. Szczęście, że wynajęliśmy domek, bo można było naładować baterię, więc nasza intuicja znowu nas uratowała. Przyczyną rozładowania okazała się woda we wszystkich lampach oraz przekaźnikach od lamp, co doprowadziło do zwarcia. Na wszelki wypadek przez pozostałe dni pobytu w domku, na noc odpinałem klemy.

DURNESS

Po usunięciu usterki zrobiliśmy sobie kilkugodzinny spacer. Pogoda nam pięknie sprzyjała, słońce przyjemnie grzało i nie było wiatru. Durness, jest to największa mieścina w północno – zachodniej Szkocji. Liczy około 350 osób, nieźle prawda? Z najważniejszych atrakcji zdecydowanie polecamy jaskinię Smoo. Spektakularne wejście do jaskini robi wrażenie – jest uważane za największe utworzone przez morze wejście do jaskini w Wielkiej Brytanii (40 m szerokie i 15 m wysokie). Jaskinia jest umiejscowiona na końcu wąskiej zatoki. Naturalnie utworzona przez morze, podobno pamięta czasy prehistoryczne. Dodatkową atrakcją jest dojście do wodospadu, którego spad wynosi około 20 m. Ciekawostką jest to, że wodospad można podziwiać z dwóch perspektyw: od dołu od strony jaskini i od góry z mostku, który mijaliśmy wcześniej. Niestety, całej jaskini nie było nam dane zwiedzić, gdyż wysoki poziom wody na to nie pozwolił – trzecia komnata była zalana. Z pewnością jest to wspaniałe doświadczenie, gdyż tę część zwiedza się płynąc łodzią – z przewodnikiem. Często bywa tak, że dzieci są bardziej spostrzegawcze niż rodzice, i tak było tym razem – najstarszy zauważył odpoczywające w zakamarkach stropu nietoperze.































W Durness napotkaliśmy na miły akcent; szczególnie dla Ani, memoriał Johna Lennona. Wydawało nam się to dziwne, dlaczego akurat tutaj miejscowi wznieśli tablicę pamiątkową na jego cześć. Okazało się, że Lennon jako dziecko przyjeżdżał do Durness na wakacje, gdzie miał najbliższą rodzinę. Spędzał czas wakacyjny ze swoim kuzynem i wracał tu co roku nawet jako dorosły znany Beatles. W Durness można się zakochać, gdyż jest pięknie położone na drodze NC500. Otaczają go piaszczyste plaże. Można tutaj znaleźć dwa sklepy i dwa samoobsługowe dystrybutory paliwa. Dowiedzieliśmy się, że sezon na trasie NC500 zaczyna się od maja i dało się to zauważyć, gdyż turystyka nie istniała w okresie, w którym byliśmy. Jakoś specjalnie nam to nie przeszkadzało, ale nie umknęło naszej uwadze to, że miasteczko nie jest przyjazne dzikiemu campingowaniu. Ciężko znaleźć miejsce na rozbicie namiotu, gdyż większość miejsc jest zablokowana na różne sposoby – ludność ma bogatą wyobraźnię. Można rozbić się na płatnym campingu nad samym morzem, ale nie o to nam chodzi, gdy zwiedzamy Szkocję. Zakończyliśmy dzień pobytem na prawie prywatnej plaży, i był to jedyny dzień bez naszego Dinozaura.

SZKOCKIE KLIMATY

Kolejny dzień nie zapowiadał już tak dobrej pogody. Typowa „wyspiarska” aura, czyli mieszanka wiatru, słońca, deszczu, a także śniegu. Okazuje się, że w Szkocji w przeciągu zaledwie  30 minut można liczyć na każdy rodzaj opadu. Na kolejny dzień naszej przygody zaplanowaliśmy prze jechanie  północnego odcinka NC500, a więc dotarcie do John o'Groats, najbardziej na północ wysunięty punkt wyspy.  Analogicznie, na południu Anglii najbardziej wysunięty jest Lands End, a te dwa punkty dzieli odległość 837 mil – mniej więcej Londyn-Wrocław. Północny odcinek NC500 częściowo  prowadzi wybrzeżem, a więc można podziwiać klify i opływające je morze. Na trasie wiele wzgórz i wrzosowisk, które o tej porze roku barwią się żółto-brunatnym odcieniem. Nie jest to trasa którą można pokonać szybko, gdyż droga jest wąska i sporo zakrętów. Im bliżej celu tym większa szansa na drogę dwupasmową. Pokonując tę trasę zrozumiałem dlaczego jest ona tak popularna; z pewnością nigdzie indziej na wyspie nie spo - tkamy bowiem takiej scenerii jak na NC500. Dlatego też kilka razy zatrzymywaliśmy się na krótkie spacery, aby zwiedzić piękne szkockie plaże i podziwiać okolicę. Każda z plaż ma swój urok i wiele ma bardzo łatwy dostęp – można wybrać się także z wózkiem. Warto je zobaczyć, a zimowym czasem jest majestatycznie. 
















Im bliżej punktu docelowego tym bliżej cywilizacji. Po drodze mi jaliśmy elektrownie atomową i spore miasteczko Thruso, które umożliwiło nam zrobienie małych zakupów. Po 4h dojechaliśmy do celu – John o'Groats. Miejscówka mocno turystyczna, z punktem „kontrolnym”, pod którym każdy robi sobie zdjęcie – my również. Zastaliśmy dość kapryśną pogodę, więc nie zabawiliśmy tam zbyt długo. Można tam znaleźć na pewno piękne widoki, a także kilka sklepików z pamiątkami. My nabyliśmy obowiązkową naklejkę na szybę North NC500. Przespacerowaliśmy się po okolicy, aby dzieci rozruszały kości. Potem na obiad hot-dogi z bagażnika i czas wracać. 




Drogę powrotną pokonywaliśmy już po ciemku, gdyż o tej porze roku zmrok zapada szybko. Po powrocie do domku wieczór przy kominku zdecydowanie umilił nam czas. W naszych rozmowach wracali - śmy do tematu pierwszej nocy w namiocie, gdyż próbowaliśmy zrozumieć dlaczego taka sytuacja miała miejsce i jak uniknąć  w przyszłości takich „atrakcji”.  Drogą  dedukcji ustaliliśmy, że brak zasięgu przez ostatnie kilometry do miejsca noclegu spowodował, że błędnie odczytaliśmy pogodę, z innego miejsca niż noclegowali - śmy. Zdecydowaliśmy, że od tego momentu będziemy sprawdzać na dwóch telefonach, dwa nieza - leżne źródła pogody, by ustrzec się pomyłki w przyszłości. Do te - go ustaliliśmy, że graniczny wiatr dla nas to będzie maksymalnie 40 mil/h oraz żadnych noclegów na wysepkach, zdecydowanie bę - dziemy analizować miejsce nocle - gu na google maps, by sprawdzić ukształtowanie terenu i uniknąć terenów zalewowych.  

KONCEPT I ZMIANA PLANÓW

Zarysem dalszego planu wycieczki był powrót z północnej Szkocji, zachodnią stroną wyspy, trasą NC500 i zorganizowanie tam 2-3 noclegów na dziko. Trzymając się żelaznych zasad, które wprowadziliśmy poprzedniego wieczoru, musieliśmy zrezygnować z tego planu, gdyż pogoda była mocno niesprzyjająca. Od zachodu uderzył  huragan i wiatr osiągał do 80mil/h. Następne kilka dni nie zapowiadało poprawy, wręcz przeciwnie dodatkowo miały za - cząć się opady śniegu. Postanowiliśmy zmienić plany i podążać za pogodą. Obraliśmy za cel miejscowość Golspie znajdującą się na wschodnim wybrzeżu. Pozostawiliśmy sobie spory zapas czasu, aby mieć pewność, że  dojedziemy do celu przed zmrokiem, zatem postanowiliśmy jeszcze nacieszyć się drogą NC500 i „uszczknąć”  jej zachodniej części choć trochę. 50 mil drogi to był naprawdę wyjątkowy czas; szalejący wiatr przeganiający chmury, wysokie ciemne góry z obsypanymi śniegiem szczytami sprawiały wiele radości i zachwytu nad wielką mocą natury. I pomyśleć, że był to dopiero przedsmak tego, co można by zobaczyć dalej. 












Niestety, pogoda zmusiła nas do odbicia na wschód. Im bliżej celu tym bardziej skupialiśmy się na szukaniu miejsca na nocleg. Staramy się zawsze zapamiętywać warte uwagi miejsca z danego dnia i zapisywać w telefonie. O dziwo na trasie A839 nie udało nam się znaleźć nic ciekawego, więc podą - żyliśmy dalej. Docierając do miejsc noclegowych, zawsze interesujemy się okolicznymi atrakcjami. Tym razem wybraliśmy pobliski baśniowy zamek Dunrobin, który jest pięknie umiejscowiony, gdyż jego frontowa część jest skierowana w kierunku Morza Północnego. Czternastowieczny zamek jest jednym z najstarszych szkockich zabytków, które nieprzerwanie zamieszkiwano. Zwiedziliśmy go tylko z zewnątrz, gdyż zamek o tej porze roku jest jeszcze zamknięty – sezon dla turystów otwiera się w kwietniu. Do samochodu przegoniła nas śnieżyca i wprowadziła lekki niepokój wśród załogi. Prognoza pogody zapowiadała -4 stopnie. No nic, będziemy grzać webasto – pomyślałem. Sprawdziliśmy przy okazji aplikację Park4Night, która często pomaga nam znaleźć miejsce na biwak, korzystamy w sytuacji, gdy zaczynać brakować czasu. 








Zmarznięci i obsypani śniegiem postanowiliśmy zjeść popularne angielskie danie na wynos – fish&chips, czyli ryba z frytkami. Było bardzo smacznie, a porcje ogromne. Zaledwie 2 mile od centrum miasteczka  Golspie, na wzgórzu znaleźliśmy wspaniałe miejsce na nocleg. Z jednej stro - ny otoczone lasem, z widokiem na Morze Północne. Uczony doświadczeniem z poprzednich nocy na wszelki wypadek odłączyłem klemy od akumulatorów, by ustrzec się ich ewentualnego rozładowania. Noc w namiocie była spokojna i ciepła, a niebo obsypane gwiazdami.

ZIMA

Poranek zastał nas iście zimowym krajobrazem. Spadł świeży śnieg i dopiero wschodziło słońce – udało mi się pstryknąć chyba najpiękniejszą fotkę Dinozaura, jaką do tej pory zrobiłem. Po pysznym śniadaniu Ania zabrała dzieci na spacer, a ja spakowałem cały biwak. Dalszy punkt naszej wycieczki – stolica Szkocji, Edynburg. Ponieważ zabrakło by nam dzisiaj czasu na zwiedzenie stolicy, postanowiliśmy odwiedzić znajdujące się na trasie miasto Inverness, gdzie zaopatrzyliśmy się w kilka zimowych akcesoriów. Kierując się w kierunku Edynburga postanowiliśmy przejechać przez park narodowy Cairngroms, drogą Old Military Rd (A939, A93) i po - mysł ten był strzałem w dziesiątkę, ponieważ trasa jest po prostu przepiękna. Wysokie góry, stoki narciarskie i ośnieżone szczyty. Można powiedzieć, że uzupełnili - śmy pustkę doznań estetycznych po NC500. 























Okolica nas zachwyciła, z pewnością tam powrócimy.  Dojeżdżając do miejsca noclegowego, zaczęło się ściemniać i padał śnieg. Okalały nas cienie wysokich gór. Znaleźliśmy sporą zatokę przy niezbyt ruchliwej drodze i zdecy - dowaliśmy się tam przenocować. Kiedy się rozbijaliśmy było już ciemno, zatem organizowałem spanie dla rodziny w warunkach co najmniej niespotykanych. Śnieg sypał grubymi płatami. Samochody jadące drogą zwalniały, a kierowcy zaglądali z ciekawości co ja wyprawiam na takim wygwizdowie. Rozstawiłem także namiot pop-up, który służy nam jako ubikacja oraz prysznic. Termometr, który zawsze jest w namiocie, tego wieczora znikł w czeluściach śpiworów, a był mi potrzebny, by sprawdzić temperaturę grzanej wody – potrzebowałem 40 stopni. Była to okazja do pierwszego testu mojego autorskiego pomysłu, by niewielką ilością drewna zagrzać 20 litrów wody. Gdy już woda była ciepła Ania jako ochotnik, a raczej zmuszony do testu królik doświadczalny wskoczyła w zimowej aurze do małego namiotu. Jako operator podałem prąd do pompki. Okazało się że woda była zbyt gorąca, więc musiałem ratować sytuację. Śmiechu było co niemiara. Ania naga, wokół śniegu ze 20 cm i wiatr który wdzierał się do kabiny prysznicowej. Jedyne co mi przyszło na myśl i okazało się dobrym pomysłem na schłodzenie wody to wrzucanie śniegu do baniaka z gorąca wodą. To była przezabawna chwila i podziwiam odwagę mojej żony, choć w sumie nie miała gdzie uciec nago. Dzieciom odpuściliśmy tej atrakcji. W miłej atmosferze zasnęliśmy.

W DRODZE DO EDYNBURGA

Poranek przywitał nas słońcem i czystym niebem. Jak na warunki klimatyczne w UK to leżało naprawdę sporo śniegu. Dzieci były zachwycone, bo miały sporo cza - su na zabawę, niestety bałwana ulepić się nie dało gdyż śnieg był za suchy. Po spakowaniu biwaku kierowaliśmy się na szczyt góry, na której znajdował się ogromny ski park; niezliczone ilości orczyków i mnóstwo parkingów – po prostu zagłębie dla amatorów białego szaleństwa, którzy tłum - nie od strony Edynburga sunęli do góry w kilkukilometrowym korku. W czasie jazdy do stolicy Szkocji, Ania znalazła parking za pomocą aplikacji JustPark. Korzystamy z niej i polecamy, gdyż jest taniej, szybciej i miejsce zawsze na nas czeka. Szukaliśmy parkingu blisko centrum, co jest nie lada wyzwaniem – znaleźć miejsce odpowiednie dla naszego Dinozaura, który jest długości 5,60m. Była to nasza druga wizyta w tym mieście; tu się tyle dzieje, tyle jest do zobaczenia, że  z pewnością jeszcze nie raz powrócimy. Tym razem mieliśmy niespodziankę dla dzieci, aby oderwały się od podróżowania samochodem. Odwiedziliśmy świat iluzji „Camera Obscura” w samym centrum miasta, zaraz pod sławnym edynburskim zamkiem. Na sze pociechy miały sporo radości i pozytywnych wrażeń, a my jako dorośli też nieźle się rozerwaliśmy. 






















Po wyjściu z muzeum udaliśmy się na pyszne lody i tutaj ponowne zaskoczenie. Ania zamówiła so - bie lody o smaku whisky. Jakież było jej zdziwienie, gdy postano - wiono przed nią waniliowe lody i kieliszek whisky – takie lody to chyba tylko w Szkocji. To takie ogrzewające wydanie lodów. Wróciliśmy spacerkiem do auta przez Stare Miasto, które naprawdę jest piękne i kryje mnóstwo ciekawej historii. 

SZUKANIE BIWAKU

Następny nocleg wybraliśmy ponownie za pomocą aplikaci Park4Night oczywiście weryfikując pogodę. Po drodze skorzystaliśmy z serwisu – miejsce na odpoczynek przeważnie przy autostradzie. Skorzystaliśmy pierwszy raz z darmowych prysz - nicy, które oferują serwisy, choć nie wszystkie, trzeba sprawdzać. Należy pamiętać, że parking to dwie godzi - ny za free, a za dłużej należy uiścić opłatę. Uważamy, że dwie godziny to zupełnie wystarczający czas na doprowadzenie się do ludzkiego wyglądu. Odświeżeni, z pozytywnymi wrażeniami udaliśmy się na miejsce noclegu, niestety było rozczarowujące. Nie podobała nam się okolica, nie czuliśmy się tam bezpiecznie mimo że było widać cywilizację, hmmm dziwne a jakie prawdziwe. Postanowiliśmy prze - mieścić się o 40 minut drogi w stronę na północ od Glasgow. Miejsce okazało  się tym razem przyjazne, nad jeziorem otoczone drzewami. Tutaj zdecydowanie czuliśmy się bardziej komfortowo. Pierwszy raz podczas tego pobytu mieliśmy obok sąsiada w namiocie, który także nocował na dziko. Cisza, spokój nikt nikomu nie zakłócał odpoczynku. Tej nocy mieliśmy przygodę z webasto: niefortunnie postawione ześlizgnęło się z bagażnika dachowego na maskę samochodu. Po doprowadzeniu do porządku systemu grzewczego pojawił się problem: brak komuni - kacji  sterownika z webastem, przez dłuższą chwilę nie mogłem włączyć urządzenia. Jakimś cudem zadziałało i finalnie spaliśmy w cieple.



ROMAN ARMY MUSEUM

Kolejny dzień przygód skierował nas w stronę Anglii, dosłownie na granicę „rzymską”. Mieliśmy jeszcze jeden nocleg w zapasie i postanowiliśmy zwiedzić Roman Army Museum, w okolicy Haltwhistle. Bilety kupione w pięć minut online i w przystępnej cenie. Około godziny drugiej dotarliśmy na miejsce i od razu udaliśmy się zwiedzać. Zostaliśmy miło zaskoczeni, gdyż poinformowano nas iż muzeum składa się z dwóch części, a druga jest zaledwie sześć minut drogi stąd. Polecono nam zwiedzić drugą część kompleksu kolejnego dnia. Jeśli chodzi o muzeum to zdecydowanie jest warte polecenia. W tym miejscu można zapoznać się z historią Rzymian, a także dowiedzieć się kim dokładnie był Hadrian twórca słynnego muru Hadriana. Dużo ciekawostek przedstawionych w nowoczesny sposób. Najciekawsze jest to, że w tym muzeum czujesz się jak rekrut armii rzymskiej, a nie jak turysta. Jest tak przygotowane, że poznajesz historię Rzymian z per spektywy rzymskiego żołnierza. W muzeum bar i szkoła stylizowane na czasy rzymskie, przemawiąjące do ciebie hologramowe postacie, które prowadzą cię przez historię w ciekawy a zarazem zabawny sposób. Zarówno dzieci, jak i my byliśmy zachwyceni. Nie da się opisać, jak wiele w tym miejscu zgromadzonych jest pamiątek po rzymskich rządach i wciąż docho - dzą nowe, gdyż drugi kompleks to Vinolanda – wciąż aktywnie wykorzystywane przez archeologów miejsce.  Nie dziwi fakt, iż kompleks został uznany przez UNESCO. 



Po niesamowitym czasie spędzonym z rzymianami udaliśmy się na pobliski camping. Wybraliśmy camping najbliższy, aby kolejnego dnia móc spokojnie zwiedzić drugą część rzymskiego świata. W okolicy sporo campingów do wyboru, a ponieważ w Anglii już nie można spać legalnie „na dziko” skorzystaliśmy z takiej opcji. Koszt campingu wyniósł £16 za dobę, co było bardzo miłym zaskoczeniem. Miał być totalny chill out, niestety koszmar minionego dnia powrócił - webasto nie odpala. Brak komunikacji ze sterownikiem. Usterkę szybko namierzyłem – niebieski kabel urwany. Ania z małym na rękach, muszą mieć ciepło, pomyślałem – inaczej trzeba będzie zwijać się do domu. Odpaliłem druciarstwo, dosłownie. Za pomocą scyzoryka i maszynki na gaz udało mi się na słowo honoru przylutować ten parszywy kabel. Sterownik unieruchomiłem w aucie taśmą i tak zostałem bohaterem mojej rodziny, ale niestety straciliśmy wspólny wieczór, bo zrobiło się już ciemno kiedy uporałem się z naprawą. Noc ciepła, lecz wietrzna, więc przypominająca nam pierwszą feralną noc w namiocie dachowym. Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że miejsce które wybraliśmy, jest jednym z najbardziej wietrznych na campingu. Poinformował nas o tym „camperowicz”, który kilka dni wcześniej przeniósł się właśnie z tego miejsca w inne oddalone zaledwie o 50 metrów. No trudno, trochę niedospani zjedliśmy obfite śniadanie i udaliśmy się do drugiej czesci muzeum – Vindolanda.









Są to wykopaliska archeologiczne największego miasta wzdłuż muru Hardiana. Prace wykopaliskowe trwają tam do dziś. Wszystko pięknie opisane i zrozumiałe również dla dzieci. Miejsce jest przyjazne osobom niepełnosprawnym, gdyż jest doskonale przystosowane dla osób poruszających się na wózku inwalidzkim. Częścią Vinolandi jest kolejne muzeum, gdzie można podziwiać ogrom artefaktów znalezionych przez archeologów.  Aby zapoznać się z każdym opisa - nym egzemplarzem z pewnością zabrakłoby dnia. Obowiązkowy sklepik z pamiątkami oraz restau - racja to standard w turystycznych miejscach w Anglii, niekoniecznie w Szkocji, czy Walii. Skończyliśmy zwiedzanie około godziny czwar - tej, a chwilę po ósmej byliśmy już we własnym domu pozytywnie zmęczeni i naładowani przeżycia - mi. Jedyne czego nie udało nam się tym razem zobaczyć to zorzy polarnej – pogoda zrobiła nam psikusa, ale wierzymy, że jeszcze wszystko przed nami. Największą przeszkodą w podróżowaniu jest strach, brak organizacji i lenistwo. Trzeba trochę determinacji, by wsiąść i ruszyć z rodziną przed siebie, choć wydaje się to takie łatwe, jednak bywa trudne. Zachę - camy wszystkich do rodzinnego spędzania czasu, gdyż wspólne przeżycia nas do siebie zbliżają, a rodzina jest najważniejsza. 













DINOZAUR

To GMC Suburban w wersji HD K2500  4x4 + reduktor. Silnik to Detroit 6.5 TD a spala średnio nam na takiej trasie 14l/100km, koła jak na razie 33 cale. Posiadamy go 3 lata i zaczynamy modyfikować a wcześniej trwało „odgruzowywanie”. Namiot to Gobi220 z Oceancross.  




                               Do zobaczenia na (w) trasie! A&S







>